Wreszcie, po długim czasie oczekiwań na dokumenty udało mi się wszystko załatwić. I tak oto jestem w Stanach Zjednoczonych na 5cio miesięcznych praktykach na Politechnice w Atlancie (stan Georgia). Stwierdzam, więc, że chętnie spiszę swoje pierwsze wrażania z pobytu tutaj.
To już 4ty dzień mojej pierwszej w życiu wizyty w Stanach, ale zacznijmy od początku…
Sam lot upłynął dobrze, ale dużym zdziwieniem dla mnie było to, że już na lotnisku była gigantyczna kolejka do kontroli paszportowej! W sumie stanie w niej zajęło mi ponad 1.5 godziny, co nie było zbyt fajnym przeżyciem po 14 godzinnej podróży… Ogólnie to zastanawiam się czy zawsze przy wjeździe do Stanów wygląda to w ten sposób? Chociaż przyznam, że już przy samej kontroli nie było żadnych problemów, funkcjonariusz był miły i nawet zabawny.
Jestem już w taxi i jadę do wynajętego przez airbnb pokoju tymczasowego. Przejeżdżamy przez tak okropną ulicę, że aż strach… Jest brudno, ludzie śpią w kartonach, jest ich bardzo dużo… Przyznam, że poczułam się mocno wystraszona… Później zapytałam mojego gospodarza czy to normalne, odpowiedział, że akurat w tamtym miejscu jest schronisko dla bezdomnych i większość z nich to narkomani którzy nie chcą pracować. Dziwi mnie fakt, że wszyscy ci ludzie to murzyni… W Atlancie populacja murzynów i białych to 50% do 50%, ale co ciekawe 98% przestępstw jest popełniana przez tych pierwszych…
Drugiego dnia rano idę już na uczelnię. Mimo, że mieszkam stosunkowo nie daleko to muszę iść na piechotę. gdyż komunikacja miejska praktycznie nie istnieje… No ale o tym zaraz. Godzina 9 rano, a na ulicach ludzi prawie nie ma (Uniwersytet jest prawie w centrum miasta), samochodów jest sporo, ale nie stoją jakoś specjalnie w korkach. Może to przez to, że wszystkie ulice są bardzo szerokie, minimum kilka pasów, a przez miasto przebiega około 8 pasmowa (!) autostrada.
Od razu zwracam uwagę na to, że jest bardzo zielono. Owszem są wieżowce, ale widać je trochę w oddali, natomiast jest dużo drzew, małych parków itp. Zabudowa też nie jest zbyt gęsta, co też wpływa na fakt, że wszędzie jest daleko i miasto zajmuje dużą powierzchnię. Domki są bardzo ładne, bliżej centrum oczywiście wyższe, a trochę poza to już normalne domki jednorodzinne. Wszystko wygląda na czyste i zadbane.
Podczas załatwiania formalności na uczelni musiałam podpisać ponoć standardowy dokument dla praktykantów. Jednak o ile oczywiście wzmianki o prawach autorskich są dość zrozumiałe to jednak zdanie na temat tego że jestem poinformowana, że może mi się stać wypadek (nawet śmiertelny) podczas praktyk i że uczelnia za to nie odpowiada, jest dość nietypowy. Okazuje się więc, że dla amerykanów jest to normalne i mimo braku realnego zagrożenia (moja praca będzie polegała na siedzeniu przed komputerem) takie wzmianki są w każdej umowie. Dlaczego? Ponoć dlatego, że można każdego tutaj pozwać za wszystko… To mi przypomina „słynną” sprawę kiedy ktoś pozwał McDonald’s za to że jest gruby… Witamy w Ameryce!
Wszyscy są trochę uczuleni na punkcie bezpieczeństwa, mój przełożony z uczelni cały czas pyta czy wszystko ok i czy czuję się bezpieczna. Powiem szczerze, że nie czuję się szczególnie zagrożona chodząc ulicami miasta czy po uczelni. Nie próbowałam tego jeszcze co prawda po zmroku, bo póki co przez różnicę czasu już od 18 chce mi się spać, ale za to wstaję rano jak jest jeszcze ciemno.
Dalej, okazuje się, że akcent afro amerykanów jest zupełnie inny i bardzo ciężki do zrozumienia (szczególnie przez telefon), no ale cóż, muszę do tego przywyknąć. Poza tym mają tutaj dość nietypowe wstawki w stylu „oki doki”. Jadę do agencji mieszkaniowej, co jak się okazuje jest sporym wyzwaniem bez samochodu… O tak, wszyscy mają samochody i przez to komunikacja miejska nie funkcjonuje zbyt dobrze. Jest bus, który jeździ raz na 30 minut, ale w sumie to jeździ bez rozkładu… Google maps pokazuje niby jakieś konkretne godziny, ale nie mają one aż tak dużo wspólnego z tym o której na prawdę przyjedzie autobus. Sprawdziwszy godzinę, idę zlokalizować przystanek… Cóż, okazuje się że przystankiem jest po prostu szyld na słupie z napisem Marta bus stop (Marta, to jest ogólna nazwa systemu komunikacji miejskiej w Atlancie), nie ma żadnej zatoczki, nie mówiąc już o rozkładzie, trasie, czy chociażby numerze busa jaki się tutaj zatrzymuje… W końcu podjeżdża autobus, kupuję bilet (2.5 dolara jednorazowy) i jadę…. Przystanki są mniej więcej co skrzyżowanie (około 100 m), więc bardzo często. Nie mają jednak swoich nazw i w sumie to w autobusie się nie wyświetla nic jaki jest przystanek i dokąd się jedzie… Wszystkie przystanki są na żądanie i „stop” wciska się przez pociągnięcie za sznurek przewieszony przez cały autobus…Siedzę całą podróż z moim telefonem w dłoni, włączonym internetem oraz gps (całe szczęście już wcześniej tego dnia udało mi się kupić pre-paid kartę sim), żeby wiedzieć gdzie wysiąść. Okazuje się, że jestem praktycznie jedyną białą osobą w komunikacji miejskiej. Co jeszcze ciekawe i w sumie dziwne to komunikaty w autobusie/metrze (bo z niego korzystam w drodze powrotnej) są po angielsku i hiszpańsku… Bardzo dziwi mnie dysproporcja pomiędzy Afroamerykanami a białymi, nie sądziłam, że jest to aż tak widoczne. Jest niby równość i wolność, a jednak wszystkie niższe stanowiska są obsadzone przez murzynów. Nie wiem czy wynika to z uwarunkowań historycznych, czy może z tego że po prostu tak jest i wszyscy są tak zadowoleni…
W drodze powrotnej do domu zachodzę jeszcze do sklepu, gdzie jak się okazuje nie tak łatwo cokolwiek kupić. Produkty i marki do których jestem przyzwyczajona po prostu nie istnieją. Z pieczywa jest do wyboru głównie chleb tostowy… Etykiety i składy na produktach są zupełnie inne, jest zawsze masa składników i jakichś różnych witamin, czy coś… Jeszcze tego do końca nie rozgryzłam co jest czym w tych składach. Nie jest jednak wcale tanio… Za szynkę prosciutto, opakowanie sera w plasterkach, pieczywo, mieszankę sałat płacę 20 dolarów.
Jeśli zaś chodzi o jedzenie na mieście to restauracji jest wszędzie pełno! I to przeróżnych, nie tylko typowych z burgerem i stekami, ale też kuchnie świata, meksykańskie, azjatyckie a nawet greckie. Jestem dopiero trzeci dzień a już odkryłam, że większość z tych knajp ma wspólną cechę… Są jednak zamerykanizowane! Więc wszystkiego jest dużo, tłusto i frytki do tego. Oczywiście jadłam na mieście dopiero trzy razy i to trzy razy na kampusie uczelni w różnych miejscach. więc nie mogę jeszcze aż tak generalizować 😉
Kolejny za to cały dzień spędziłam chodząc po mieście i szukając mieszkania. Z racji tego, że komunikacja miejska nie istnieje to podliczyłam, że przeszłam prawie 20 km (!). Udało mi się jednak znaleźć sensowne mieszkanie, tj dokładnie pokój z łazienką w miarę blisko uczelni 🙂
Poniżej zamieszczam trochę pierwszych zdjęć z mojej drogi na uczelnie i z samego kampusu. Wszystkie robione telefonem. Stwierdzam, że rzeczywistość jest bardzo Amerykańska, tak wręcz stereotypowo.
kup samochod!
Jasne, że kupię! 🙂 Tylko musiałam najpierw znaleźć mieszkanie i muszę jeszcze dokończyć formalności.