Sobota 7 rano, spakowana w plecak wyruszam na weekend do innego stanu 😉 Jadę z Georgii do Tennessee, a dokładniej z Atlanty do miejscowości Chattanooga, która to ponoć ma super atrakcje.
Zaczęło się od czekania prawie 1.5 godziny na spóźnionego busa, który na miejscu wysadził nas w środku nigdzie.
Głodni poszliśmy do iHop, kolejnego amerykańskiego fast foodu. Tak, tak amerykanie mają nie tylko McDonalda, KFC i Burger Kinga tak jak my. Mają caaaałą gamę przeróżnych fast foodowych sieciówek z różnego rodzaju jedzeniem począwszy od chińszczyzny, przez meksykańskie, skończywszy na śniadaniach – i tym właśnie jest iHop. Szeroki wybór amerykańskich pancakes, gofrów czy francuskich tostów na słodko, ale również innego rodzaju śniadania, wszystko tłuściutki i pulchniutkie 😉 Dlatego wzięłam jedyną możliwą lekko zdrową opcję – sałatkę z kurczakiem.
Nasz hotel znajduje się w centrum miasta, do którego jakoś trzeba się jakoś dostać… Komunikacja miejska oczywiście nie istnieję, więc decydujemy się na UBER. To bardzo popularne w Stanach, coś takiego jak taxi, tylko tańsze i wszystko robi się przez aplikację w telefonie, zupełnie bezgotówkowo. Przyjeżdża ktoś swoim własnym samochodem i wiezie Cię pod wskazany adres. Jest to ponoć bardzo bezpieczne, bo kierowcy są wcześniej sprawdzani i oczywiście wystawia się im opinie.
Zostawiamy rzeczy w hotelu i jedziemy do Ruby Falls – czyli podziemnych wodospadów. Już od początku powiem, że ponoć to miejsce miało być lekko w górach, ale to co widać dookoła to nie są za bardzo góry… Docieramy i jest dłuuuga kolejka… Okazuje się na dodatek, że wszystkie atrakcje jakie planujemy zwiedzać tego dnia kosztują w sumie 50 dolarów… No, ale cóż, w końcu po to tutaj przyjechaliśmy. Kolejka ciągnie się w nieskończoność… Zjeżdżamy windą pod ziemię, w głąb góry, do jaskiń, i znowu stajemy w kolejce… Jedyne co dobre to to, że mamy zabawnego przewodnika, który opowiada nam historię jak to jakiś koleś odkrył te wodospady i zabrał ze sobą swoją żonę do tej wąskiej i ciasnej jaskini, gdzie czołgali się przez długie godziny aby zobaczyć strumień wody w podziemnej grocie. Żona była ponoć na tyle rozwścieczona, że mąż musiał nazwać wodospady na jej cześć 🙂 My również idziemy długi czas wąskimi korytarzami, a dokładniej rzecz biorąc to większość czasu stoimy, gdyż w jedną i drugą stronę co chwilą chodzą grupy ludzi. Jaskinia owszem jest całkiem ładna, a każda co fajniejsza skała jest podświetlana na różne kolory i nazwana (w związku ze skojarzeniem z jej kształtem) albo jak jakieś zwierzątko albo jak coś do jedzenia…. W końcu po prawie godzinie człapania przez wąski, skalny korytarz docieramy do wodospadów. No i co? Wodospad jest owszem duży i wygląda bardzo ciekawe, ale możemy nacieszyć się jego widokiem jedynie kilka minut, gdyż po tym czasie po prostu gasną światła i wchodzi następna grupa ludzi, a my spędzamy kolejną godzinę człapiąc z powrotem do windy…
No dobra, to czas na atrakcję numer 2 – Rock City, czyli kamienne miasto, w którym to znajduje się Lookout Mountain – góra z punktem widokowym. Co się okazuje oczywiście z jednej atrakcji do drugiej jest około 5 mil (8km) i nie ma żadnego autobusu ani innego środka transportu; musimy więc znowu użyć UBERa. Skalne miasto okazuje się całkiem ciekawe, są wąskie przejścia między skałami i inne kamienne formacje, wszystko w formie parku. Oczywiście jest dużo atrakcji niby dla dzieci w stylu domu krasnoludków lub jakiejś groty gnomów, niestety to wszystko jest raczej dziwne i lekko przerażające wręcz, no ale może amerykanie lubią taki klimat… Docieramy do słynnej góry 🙂 Widok jest rozległy, ponoć widać stąd aż 7 stanów (chociaż to trochę pic na wodę, bo niektóre z nich są 120 mil (około 190 km), więc nie wierzę że na prawdę widać je z tej góry..).
Ah czy mówiłam, że Amerykanie nie są aż tak grubi? Cóż, chyba w Atlancie, z racji tego że to duże miasto a ja dużo czasu spędzam na uczelni, to tego nie zauważyłam. Otóż dopiero na tych atrakcjach, gdzie było dużo ludzi, zauważyłam jak oni wyglądają. Takich grubasów to jeszcze nie widziałam… Przeciętnie wszyscy są dość grubi i mają nadwagę a jeszcze zdarzają się ludzie niesamowicie otyli… średnio co druga osoba jest grubasem a co około dwudziesta wygląda na prawdę bardzo źle.
Czas na ostatnia atrakcje tego dnia – Inclined railway, czyli kolejka szynowa która ponoć jest najbardziej stromą kolejką na świecie (przynajmniej tak ją reklamują). Oczekujemy więc przeżyć rodem z roller costera i to jeszcze z super widokami! Jakże wielkie jest nasze rozczarowanie gdy kolejka po prostu jedzie sobie bardzo wolno otoczona po obu stronach lasem i krzakami… Owszem jest stroma, mocno pochylona i do tego dość stara, ale myślę ze w Europie mamy takich, i dożo lepszych kolejek na pęczki, a nie są tak rozreklamowane!
Docieramy na dól i idziemy do hotelu. Czy wspominałam wam już, że w Ameryce wszędzie są wielkie przestrzenie? Cóż, wszystkie budynki, drogi itp. są od siebie w dużych odległościach. Nie ma tu czegoś takiego jak blok przy bloku gdzie sąsiedzi mogą się podglądać przez okna, albo szeregowe domki jednorodzinne. Tutaj wszystko ma swoja przestrzeń… Obrzeza miasta przez które idziemy wydaja się okropnie szerokie i puste.
Wieczorem wychodzimy z hotelu do centrum Chattanoogi. Miasto po ciemku wygląda podobnie jak w dzień, z tą różnica, że jest masa karaluchów! Tak własnie! Wiem, że w Europie nie mamy tego problemu, ale np. w cieplejszych rejonach Azji karaluchy to już norma. W Atlancie przyznam szczerze ze ich nie widziałam… A tutaj były dosłownie wszędzie! Są ogromne i bardzo szybko się poruszają, co sprawia ze wydają się jeszcze bardziej obrzydliwe… Klimat tutaj jest zdecydowanie cieplejszy niż np. w Polsce, ale tez powiem szczerze ze jest całkiem czysto – Na pewno nie gorzej niż w Europie, dlatego się bardzo zdziwiłam.
Kolejny poranek = hotelowe śniadanie. Jedno z najgorszych ever! Nasz hotel to oczywiście jakaś tania sieciówka, ale chociaż jest czysto. Jednak śniadanie to wielka porażka… „Bufet’ na plastikowych talerzykach i w plastikowych kubkach… Do wyboru: tosty pszenne, jajecznica z kartonika, jakieś kotlety które pewnie maja zmielone wszystko (wyglądają i pachną źle!). Do tego można wziąć chemiczny dżemik, albo masło. Atrakcją jest to, że można samemu sobie zrobić gofry, oczywiście z gotowego ciasta z dystrybutora, które wole nie wiedzieć co w sobie ma… Do tego standardowo płatki na mleku, do wyboru kukurydziane lub takie koraliki w kolorach tęczy. Spróbowałam jednego i musiałam go dosłownie wypluć, bo smakował jak jakaś słodka mieszanka chemiczna (o kro pne!).
Niezbyt najedzeni wyruszamy oglądać miasteczko za dnia. Ktoś proponuje żeby pójść na Farmer’s Market, i to okazuje się strzałem w dziesiątkę! Market jest duży, część stoisk jest na zewnątrz, ale większość jest w wielkiej hali, z ogromnymi wiatrakami pod sufitem. Ludzi jest dużo i stwarza to niepowtarzalny, amerykański klimat tego targu. Można tu kupić wiele rzeczy, warzywa, owoce, pieczywo ale również np. ręcznie malowane obrusy, ubrania i rożne inne drobnostki. Do tego wszystkiego obok stoją food trucki, sprzedające amerykańskie specjały. Są też oczywiście stoliki, a na całym targu rozbrzmiewa muzyka grana przez lokalny zespół. Jest naprawdę super! Można poczuć prawdziwa atmosferę, jest bardzo amerykańsko, tak farmersko! 🙂 Ponieważ w międzyczasie była wielka burza to zostaliśmy na targu dość długi czas 🙂
Na sam koniec wycieczki idziemy jeszcze za dnia do centrum Chattanoogi – nad rzekę Tennessee river. Znajduje się tu również akwarium, ale omijamy ta atrakcje, gdyż w Atlancie jest lepsze (byłam już, i z pewnością wkrótce napisze jakąś relacje). W centrum ma być niby zjawiskowa promenada nad rzeka i ciekawy most… Cóż… Ocenę tego oto miejsca zostawię już wam. 🙂
Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą lekko negatywnie nastawioną relację, ale chcę być z wami szczera i dzielę się swoimi opiniami i spostrzeżeniami! Nie jest też tak, że narzekam, że nic mi się nie podobało. Cała wycieczka była naprawdę fajna i ciekawa 🙂 Jednak atrakcję na kolana nie powaliły (szczególnie przez to, że były bardzo komercyjne i tak rozdmuchane że oczekiwania wzrosły bardzo wysoko!). To też nie tylko moje wrażenie na ten temat. Natomiast targ farmerski był zdecydowanie mocnym punktem wycieczki – lubię takie miejsca gdyż pozwalają poczuć prawdziwy klimat.
Piękne plenery .Zachwycaja wielkoscia. Zdjęcia z ptakiem drapieznym wspaniale.
Czytam i czytam, mając wrażenie momentami jakbym sam był autorem.
Czekam na kolejne rzeczy.